środa, 16 grudnia 2015

III. Międzyplanetarna misja: Rozdział Czwarty

Corlett przesiadywał samotnie coraz dłużej w swoim pokoju w kwaterze. Nie chciał z nikim rozmawiać, nie chciał nikogo widzieć. 
Był zirytowany z powodu załogi, która wyraźnie dała mu do zrozumienia, iż jest niedojrzały. Nie chciał widzieć się nawet z Kometą. 
Cierpiał, cierpiał głęboko i ,,przeżerał,, w sobie ten ból. Nie mógł zazwyczaj sobie poradzić z taką presją i dla złagodzenia gotujących się emocji kopał wszystko, co napotkał leżące mu na drodze. Nie znosił, jak to robi, ale jakoś musiał rozładować frustrację. Siedząca w nim uparcie obca energia nie znajdowała ujścia, i ,,zżerała go'' od środka... to było dużo gorsze od bólu fizycznego. Ludzie od stuleci musieli zmagać się z takim właśnie bólem. Ból taki czasami był dla nich gorszy niż śmierć, blokował rozum, zdrowy rozsądek... 
Takie uczucie od zawsze było przez ludzkość przeklinane, lecz mimo to nadal istniało. Człowiek nie potrafił się go pozbyć na zawsze, chociaż starał się wielokrotnie. Wydawać by się mogło, że ludzie jeszcze nie są tak silni, jak powinni być... przyszłość jeszcze nie nadeszła. 
Przyszłość wciąż jest niewiadomą. 
Czuł to każdy Kanadyjczyk, każdy Amerykanin, mieszkaniec każdego zakątka świata... 
Wiedzieli, że z dnia na dzień świat nie jest taki sam. Że każdego dnia muszą się zmierzyć z nowymi lub powtarzającymi się problemami... czemu tak jest? Gdyby ludzie chcieli, świat nie byłby taki zły. Ale odkąd człowiek pojawił się na świecie, cały czas coś się zmienia pod jego wpływem. Ludzie uczyli autoboty szacunku do zmian tego świata. Wiedzieli, że tak czy owak oni odejdą, a autoboty zostaną, aby obraniać ich dzieci, wnuki, prawnuki... i tak całe pokolenia, aby one tworzyły nowe autoboty. Tak już było od ponad dwustu lat, bo wtedy zaczęły naradzać się takie same autoboty, jakie naradzały się obecnie w 2300. 
Roboty mimo iż były coraz nowocześniejsze, i tak uważały się za najstarszy rodzaj sztucznej inteligencji. Od początku swojego istnienia chciały objąć władzę nad ludnością. Społeczeństwo jednak obroniło się samo i zaprzestali na jakiś czas produkcji nowych robotów, co wstrzymało rozwój nie tylko energetyczny, ale i elektroniczny oraz przemysłowy. 
Ludzie jakoś przetrwali ten kryzys bez robotów, ale wtedy właśnie narodziły się pierwsze autoboty. Dwieście lat temu pierwsze autoboty były wprawdzie słabe, lecz z upływem miesięcy i potem lat, stale na światło dzienne wychodziły coraz to nowe cuda techniki. 
Roboty nie uznawały tego świeżego jeszcze wynalazku. I tak oto zbuntowały się przeciw swoim panom i od tego czasu dążyły do zniszczenia ,,wielkich maszyn,, jak je grupowo nazywali. Z roku na rok autobotów przybywało, wybuchały konflikty, które przeradzały się w wojny... ale zarówno ludzie, jak i autoboty przetrwali. A roboty kryły się, rządne zemsty. 
Corlett wspominał te trudne chwile, szczególnie te, o których opowiadał mu Scott: niszcząca wojna dwu superinteligentnych maszyn, wtedy za jego dzieciństwa, a w wojnie tej ,,dorastała'' Venus. 
 Corlett chciał w jednej chwili, aby Gwiezdna Armia jednak się rozpadła. Miał dość bezsensownego jego zdaniem ryzyka. Miał oczywiście możliwość odejścia z Armii, lecz w ten sposób zerwałby nić sympatii między nim a Kometą. Nie wiedział, czy autobotka po takim manifeście byłaby w stanie jeszcze do niego przemówić. Nie wierzył w to. Corlett stał się nieufny, chociaż nigdy taki nie był. Nie chciał być już ani po stronie Armii, ani po stronie Scotta (chociaż nie czuł związku z robotami, nadal traktował ich jak wrogów) – chciał być wolny, sam o sobie decydować. Inaczej nie widział dla siebie przyszłości. 
Nie myślał już o tym, co powiedziałaby do niego Kometa. Nie chciał słyszeć od niej żadnego słowa, dobrego czy złego. Postanowił, że teraz, kiedy wkroczył już w odpowiedni wiek, może dokonać tego, co chciał zrobić od bardzo dawna; usamodzielnić się, stać się niezależnym od Armii. Wiedział, że to jedyna droga. 
 - Corlett? - jego przemyślania przerwał głos Scotta. 
Odwrócił się do niego. 
- Czego chcesz? - spytał. Scotta nie zdziwił jego zbyt dobitny jak dla niego ton; taki, jakby go o coś oskarżał. 
Jednak zachował postawę i nie odpowiadał tym samym, ponieważ wiedział, że nie tędy droga. Starał się dotrzeć do jego udręczonego ,,wnętrza'' drogą pokojową.
 - Posłuchaj – powiedział łagodnym tonem, wpatrując się w jego twarz. - Wiem, że irytuje cię postawa niektórych z nas. Ale ja nie uważam tak jak oni. 
- Czyżby? - spytał ironicznie Corlett. - Wiem, o czym rozmawiasz z Clarą za moimi plecami. I jak sądzę, Inferno też chętnie się przyłączył do tego dialogu.
 - Zbyt wiele wiemy o sobie nawzajem, aby stawiać takie hipotezy. - powiedział Scott. - A Inferno... przecież znasz jego historię, wiesz, przez co przeszedł. Nie chciał podświadomie naszej śmierci... i dzięki temu, że odnalazł się w ogniu walki z robotami, stoi teraz po stronie Armii, nie Pięści. Inferno po prostu od zawsze taki był... miał trudny charakter, to fakt. Ale to nie powód, aby się na niego boczyć. Być może uznaje cię za niedojrzałego, bo sam już nie pamięta... w poprzednim wcieleniu... jak sam był młody... i w pełni szczęśliwy. 
Corlett spojrzał na Scotta. 
- A czy ty uważasz, że kiedykolwiek był szczęśliwy? 
 - Wiesz, że pamięć starych ludzi jest wadliwa. - powiedział Scott. - Jakby nie wkluczać faktu, iż teraz jest cyborgiem, dzisiaj kończyłby z powodzeniem siedemdziesiąt lat. I tak umarłby, nawet jeśli nawróciłby się w ciele ludzkim. Ale to byłby dla niego zbyt bolesny proces. 
 - Czemu ciągle muszę go znosić? - spytał Corlett.
 - Przystosuj się. - odparł krótko Scott. 
 Corlett spojrzał na niego z wściekłością. 
- Tobie zawsze łatwo jest gadać! - warknął. - To czemu nie dałeś się mu wtedy zabić? Tam, w Vancouver?... I tak zanim Gallardo przybył, zdążyłby ci wpakować kulę w łeb! 
Scott drgnął. 
Nigdy wcześniej nie słyszał z ust najlepszego przyjaciela tak jadowitych słów. Wpatrywał się w niego, w jego oczy, a oczy Corletta były zimne... jak oczy gada. Nigdy wcześniej nie spotkał się z czymś takim. 
- Wolałbyś, abym wtedy zginął, zanim Inferno by się opamiętał? - spytał. - I tak mi dziękujesz za te wszystkie lata współpracy? 
 Corlett jednak nie okazywał tego, iż żałuje, co powiedział. 
 - On jest zdrajcą. - rzekł tym samym zimnym tonem. - Chciał cię zabić, i teraz maskuje swoje prawdziwe zamiary, aby w stosownym dla niego momencie kopnąć cię w twarz... zdradził Armię, a maskował się dla zmydlenia waszych oczu... wiedział, chytry lis, że ta historyjka skruszy ci serce, abyś go z powrotem przyjął tutaj. On chciał cię zabić, nie pamiętasz? - Corlett coraz wyżej podnosił głos, coraz mocniej się trzęsąc z gniewu. Scott podszedł do niego i chwycił go za ramię. 
 - Jeszcze pamiętam, ale mu wybaczyłem. - odrzekł. - Ile razy trzeba ci powtarzać, że to nie jego wina?
 - Wybaczenie takiemu wężowi to błąd. - wyksztusił Corlett. - Prędzej czy później uniesie przeciw tobie broń. Co ty sobie myślisz?... że jak poprzednie wcielenie było złe, to następne będzie lepsze? Nie!... To twój błąd, Scott. A ja przez to sam czuję się przez ciebie zdradzony... jako przyjaciel. Znasz to uczucie, kiedy zdradza cię najlepszy przyjaciel? 
 Scott cofnął się, Corlett spojrzał na niego. 
McDavid przypomniał sobie wtedy tamten moment... gdy Luke sprzeciwił się jemu. Jak zazdrość Luke'a o Venus omal nie zniszczyła ich dobrych relacji. Przez moment wspominał tę chwilę. Wydawało mu się, że teraz boryka się z tym samym, tylko w innym nieco świetle... lecz tego nie mógł pojąć.
 - Jednakże powiadają – ciągnął Corlett. - że zdrada wyostrza czujność... to prawda. A jak Inferno nas zdradzi, to do kogo będziesz miał pretensje? Do niego, czy do siebie? 
 Scott wyczuł, że w Corlecie coś siedzi... jakaś nieznana energia, która właśnie skierowała się na niego. 
- Nie jesteś sobą, Corlett, prawda? - spytał, zbliżając się do niego. 
Ale spojrzenie Corletta nadal było zimne. 
- Zabij tego drania. - powiedział, jakby wogóle nie usłyszał pytania Scotta. - Jak go zabijesz, ludzie uznają cię za bohatera... ludzie Armii... i ci zwykli... - Mordując człowieka, ludzie wyklną mnie, tak samo, jak zrobili to z Infernem. - powiedział Scott. - Zabijając zabójcę, sam zabójcą się stajesz. 
 - A widzisz inne wyjście? - spytał Corlett. 
- Już znaleźliśmy wyjście. - powiedział Scott. - Czy naprawdę tego nie rozumiesz, czy zaprzeczasz sam sobie, że to pojmujesz? 
Corlett wciąż patrzył na niego zimno. - Nie wiem, po co ci było to wszystko. - powiedział. - Bodajbyś zdechł, a i tak byś nie zrozumiał. 
Scott nachylił się do niego, spojrzał mu w oczy. 
Wyczuwał w nim nieczyste myśli, które nie brały się znikąd. 
Nie wiedział jeszcze, że wynikały one z podejrzliwości i zazdrości. Ale wyczuwał je wyraźnie i wiedział, że zatruwały mu umysł. Wiedział jednak, że Corlett przeżarty złymi emocjami, nie wie, co mówi. 
Wciąż jego ton nie zmieniał się, nie ulegało zmianie jego spojrzenie... czym sobie zasłużył? Przez pewien czas obserwował Corletta, czekał, aż coś powie. Ale on milczał. Było to milczenie bardzo gorzkie. Nigdy w stosunkach międzyludzkich nie wróżyło nic dobrego. Niemal wyczuwalna była przepaść między dawną więzią przyjacielską a centralą współpracy. Była to niezwykle niebezpieczna przepaść. Zwiastowała rychły kataklizm. Jednak przepaść ta, ten sygnał, był całkowicie zlekceważony – i to było najgorsze. Scott nie rozumiał postawy Corletta. 
 - Nigdy nie słyszałem od ciebie sygnałów takiego zaprzepaszczenia naszej przyjaźni. - powiedział nieco ostrzejszym tonem, niż wcześniej. - Myślałem że nasza współpraca jest ci bliższa, niż zniżanie się do poziomu Gallarda. Corlett powstał gwałtownie i podszedł do niego. 
Czara gniewu sięgnęła zenitu. Myślał już wtedy na poważnie o odejściu z Armii. Czuł, że nie wytrzyma tak dłużej. 
 - Jestem na własnym poziomie, Scott. - powiedział. - Wcale nie muszę ci pomagać. 
Uniósł pięść i uderzył nią w policzek Scotta. 
Scott był zszokowany tym gestem. 
Przez chwilę był jak oszołomiony, potem przyszła przytomność. Poczuł ból na zaczerwienionej twarzy. Zrozumiał, że dla Corletta już nic nie znaczy nie tylko Armia, ale i on sam... 
Spojrzał z takim samym szokiem w oczach na dawnego przyjaciela, kompana... 
Nie wierzył, w to co się stało. Ale Corlett patrzył na niego chłodno, bez poruszenia powieką... niebezpiecznym oznakiem bolesnej straty. Scott nie mógł wydusić z siebie słowa. 
 - Odchodzę od Armii... i od ciebie. A Kometę zabieram ze sobą. - powiedział i wyszedł trzaskając drzwiami.

***

Inferno pełnił tego wieczoru dyżur przy głównym panelu. 
Nie był zmęczony, chociaż zbliżała się północ. Jego ciało cyborga było uodpornione na ludzkie zmęczenie, chociaż po pewnym czasie również musiał ,,naładować energię''. 
Bez mrugnięcia powieką wpatrywał się w ekran monitoringu i myślał. Nie miał pojęcia, co zaszło w tym czasie między Scottem a Corlettem. 
Pracował przy nadajniku do stosunkowo późnej godziny, aż nastała północ, i prawie wszyscy członkowie Armii zasnęli w swoich pokojach. Mieli wracać do swoich domostw dopiero za dwa dni. 
Jednak nic podejrzanego się nie działo. 
Cyborg wstał i podszedł do okna. Zza chmur wyjrzał księżyc oświetlając niebo łagodnym blaskiem. 
Inferno wpatrywał się w niego, bez poruszenia powieką. 
Wydawał mu się zwyczajny. 
Najzwyczajniejszy. 
Księżyc jak księżyc. 
 Inferno wpatrywał się jednak w niego długo, jakby coś go w nim zafascynowało. Dotknął na piersi miejsca, gdzie mieścił się mechanizm sercowy – taki sam jak serce ludzkie. 
Myślał, że jeśli teraz rzeczywiście jego przeznaczenie powrotu do Armii się spełniło, czas najwyższy naprawić błędy z poprzedniego wcielenia. Pragnął zmienić się na lepsze. 
Pomyślał o Scocie... i zdecydował, że jednak to on sam, nie Scott będzie musiał stawić czoło Pięści. Taka była kolej rzeczy. Cyborg wpatrywał się w ten jakże zwyczajny widok księżyca, a jednocześnie kryjący jakąś tajemnicę. Wiedział jednak, że nawet Armia nie rozwikła zagadki, która się w nim kryje. 
Nigdy nie wiedzą, z czym się mierzą... czy można zmienić bieg przyszłości? Nie, nie można. - odpowiedział sam sobie – Ale można zapobiec niektórym trudom przyszłości. No właśnie, niektórym. 
Ale czemu...? 
Dlaczego nie można pozbyć się wszystkiego, co złe? 
Czy to można zrobić, aby ludziom żyło się lepiej? 
Jeżeli więc ludzie nie dają rady, to może zamienić ludzi na autoboty i cyborgów? 
Lecz... czy wszyscy ludzie będą chcieli się zmienić? Czy ta zmiana jest możliwa? A przede wszystkim... czy jest konieczna? Jeśli ludzie chcą pozostać w ludzkich ciałach jeszcze przez kilkanaście pokoleń, to co się stanie z superinteligentnymi maszynami? Czy maszyny przejmą władzę nad ludnością? 
Z jednej strony taka przyszłość Kanady, całego świata – była niepojęta. A jednak przyszłość była tajemnicą – każdy dzień krył jakieś odkrycia. 
Inferno zrozumiał to teraz – lecz głębiej niż sięga pojęcie ludzkie. 
A więc wciąż maszyna przewyższała istotę ludzką – na to nic nie miało wpływu. 
A kiedyś... kiedyś było zupełnie odwrotnie... jeszcze na wiele lat przed autobotami. Świat kiedyś stał w miejscu, to pewne... kiedyś nie było Kanady, ani Ziemi... nie było czegoś, co dzisiaj było tak bliskie sercu. Inferno znał historię Kanady i miał do niej osobisty szacunek. 
Wiedział, że teraz, gdy jest prawdziwym żołnierzem, może w swoim prawdziwym umyśle zorganizować plan działania jak najbardziej korzystny dla Armii. Wiedział, był już w pełni świadomy że nienawidzi robotów – i był gotowy udowodnić Corlettowi, że jednak pracuje z Armią, a nie przeciw niej. 
 Bardzo żałował śmierci Susan. 
Obiecał sobie wtedy w duchu iż kiedyś znajdzie jej zabójcę i odpłaci się mu za to. Miał nadzieję, że Scott będzie z niego dumny, jak tego dokona. Niemal żył tą nadzieją. 
Jednocześnie czuł, że kiedyś będzie musiał się poświęcić. 
Poświęcenie było częścią wojownika, żołnierza. A on, Sebastian Patricia, był żołnierzem.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz