Corlett
przesiadywał samotnie coraz dłużej w swoim pokoju w kwaterze.
Nie chciał z nikim rozmawiać, nie chciał
nikogo widzieć.
Był zirytowany z powodu załogi, która wyraźnie
dała mu do zrozumienia, iż jest niedojrzały.
Nie chciał
widzieć się nawet z Kometą.
Cierpiał, cierpiał
głęboko i ,,przeżerał,, w sobie ten ból.
Nie mógł zazwyczaj sobie
poradzić z taką presją i dla złagodzenia gotujących się emocji
kopał wszystko, co napotkał leżące mu na drodze. Nie znosił, jak
to robi, ale jakoś musiał rozładować frustrację.
Siedząca w nim uparcie obca energia
nie znajdowała ujścia, i ,,zżerała go'' od środka... to było
dużo gorsze od bólu fizycznego.
Ludzie od
stuleci musieli zmagać się z takim właśnie bólem. Ból taki
czasami był dla nich gorszy niż śmierć, blokował rozum, zdrowy
rozsądek...
Takie uczucie od zawsze było przez ludzkość
przeklinane, lecz mimo to nadal istniało. Człowiek nie potrafił
się go pozbyć na zawsze, chociaż starał się wielokrotnie.
Wydawać by się mogło, że
ludzie jeszcze nie są tak silni, jak powinni być... przyszłość
jeszcze nie nadeszła.
Przyszłość wciąż jest niewiadomą.
Czuł to
każdy Kanadyjczyk, każdy Amerykanin, mieszkaniec każdego zakątka
świata...
Wiedzieli, że z dnia na dzień świat nie jest taki sam. Że każdego
dnia muszą się zmierzyć z nowymi lub powtarzającymi się
problemami... czemu tak jest?
Gdyby ludzie chcieli, świat nie byłby taki zły. Ale odkąd
człowiek pojawił się na świecie, cały czas coś się zmienia pod
jego wpływem. Ludzie uczyli autoboty szacunku do zmian tego świata.
Wiedzieli, że tak czy owak oni odejdą, a autoboty zostaną, aby
obraniać ich dzieci, wnuki, prawnuki... i tak całe pokolenia, aby
one tworzyły nowe autoboty.
Tak już było od ponad dwustu lat, bo wtedy zaczęły naradzać
się takie same autoboty, jakie naradzały się obecnie w 2300.
Roboty mimo iż były coraz nowocześniejsze, i tak uważały się za
najstarszy rodzaj sztucznej inteligencji.
Od początku swojego
istnienia chciały objąć władzę nad ludnością. Społeczeństwo
jednak obroniło się samo i zaprzestali na jakiś czas produkcji
nowych robotów, co wstrzymało rozwój nie tylko energetyczny, ale i
elektroniczny oraz przemysłowy.
Ludzie jakoś przetrwali ten kryzys
bez robotów, ale wtedy właśnie narodziły się pierwsze autoboty.
Dwieście lat temu pierwsze autoboty były wprawdzie słabe, lecz z
upływem miesięcy i potem lat, stale na światło dzienne wychodziły
coraz to nowe cuda techniki.
Roboty nie uznawały tego świeżego
jeszcze wynalazku. I tak oto zbuntowały się przeciw swoim panom i
od tego czasu dążyły do zniszczenia ,,wielkich maszyn,, jak je
grupowo nazywali. Z roku na rok autobotów przybywało, wybuchały
konflikty, które przeradzały się w wojny... ale zarówno ludzie,
jak i autoboty przetrwali. A roboty kryły się, rządne zemsty.
Corlett wspominał te trudne
chwile, szczególnie te, o których opowiadał mu Scott: niszcząca
wojna dwu superinteligentnych maszyn, wtedy za jego dzieciństwa, a w
wojnie tej ,,dorastała'' Venus.
Corlett chciał w jednej chwili, aby Gwiezdna
Armia jednak się rozpadła. Miał dość bezsensownego jego zdaniem
ryzyka. Miał oczywiście możliwość odejścia z Armii, lecz w ten
sposób zerwałby nić sympatii między nim a Kometą.
Nie wiedział,
czy autobotka po takim manifeście byłaby w stanie jeszcze do niego
przemówić. Nie wierzył w to.
Corlett stał
się nieufny, chociaż nigdy taki nie był. Nie chciał być już ani
po stronie Armii, ani po stronie Scotta (chociaż nie czuł związku
z robotami, nadal traktował ich jak wrogów) – chciał być wolny,
sam o sobie decydować. Inaczej nie widział dla siebie przyszłości.
Nie myślał już o tym, co powiedziałaby do niego Kometa. Nie
chciał słyszeć od niej żadnego słowa, dobrego czy złego.
Postanowił, że teraz, kiedy
wkroczył już w odpowiedni wiek, może dokonać tego, co chciał
zrobić od bardzo dawna; usamodzielnić się, stać się niezależnym
od Armii. Wiedział, że to jedyna droga.
- Corlett? - jego
przemyślania przerwał głos Scotta.
Odwrócił się do niego.
- Czego chcesz? - spytał.
Scotta nie zdziwił jego zbyt dobitny jak
dla niego ton; taki, jakby go o coś oskarżał.
Jednak zachował postawę i nie
odpowiadał tym samym, ponieważ wiedział, że nie tędy droga.
Starał się dotrzeć do jego udręczonego ,,wnętrza'' drogą
pokojową.
-
Posłuchaj – powiedział łagodnym tonem, wpatrując się w jego
twarz. - Wiem, że irytuje cię postawa niektórych z nas. Ale ja nie
uważam tak jak oni.
- Czyżby? - spytał ironicznie Corlett. -
Wiem, o czym rozmawiasz z Clarą za moimi plecami. I jak sądzę,
Inferno też chętnie się przyłączył do tego dialogu.
- Zbyt wiele wiemy o sobie
nawzajem, aby stawiać takie hipotezy. - powiedział Scott. - A
Inferno... przecież znasz jego historię, wiesz, przez co przeszedł.
Nie chciał podświadomie naszej śmierci... i dzięki temu, że
odnalazł się w ogniu walki z robotami, stoi teraz po stronie Armii,
nie Pięści. Inferno po prostu od zawsze taki był... miał trudny
charakter, to fakt. Ale to nie powód, aby się na niego boczyć. Być
może uznaje cię za niedojrzałego, bo sam już nie pamięta... w
poprzednim wcieleniu... jak sam był młody... i w pełni szczęśliwy.
Corlett
spojrzał na Scotta.
- A czy ty uważasz, że kiedykolwiek był szczęśliwy?
- Wiesz, że pamięć starych ludzi jest wadliwa. -
powiedział Scott. - Jakby nie wkluczać faktu, iż teraz jest
cyborgiem, dzisiaj kończyłby z powodzeniem siedemdziesiąt lat. I
tak umarłby, nawet jeśli nawróciłby się w ciele ludzkim. Ale to
byłby dla niego zbyt bolesny proces.
- Czemu ciągle
muszę go znosić? - spytał Corlett.
-
Przystosuj się. - odparł krótko Scott.
Corlett spojrzał
na niego z wściekłością.
- Tobie zawsze łatwo
jest gadać! - warknął. - To czemu nie dałeś się mu wtedy zabić?
Tam, w Vancouver?... I tak zanim Gallardo przybył, zdążyłby ci
wpakować kulę w łeb!
Scott drgnął.
Nigdy wcześniej nie słyszał
z ust najlepszego przyjaciela tak jadowitych słów. Wpatrywał się
w niego, w jego oczy, a oczy Corletta były zimne... jak oczy gada.
Nigdy wcześniej nie spotkał się z czymś takim.
- Wolałbyś, abym wtedy zginął, zanim Inferno by się
opamiętał? - spytał. - I tak mi dziękujesz za te wszystkie lata
współpracy?
Corlett jednak nie okazywał tego, iż
żałuje, co powiedział.
- On jest zdrajcą. - rzekł tym samym zimnym tonem. -
Chciał cię zabić, i teraz maskuje swoje prawdziwe zamiary, aby w
stosownym dla niego momencie kopnąć cię w twarz... zdradził
Armię, a maskował się dla zmydlenia waszych oczu... wiedział,
chytry lis, że ta historyjka skruszy ci serce, abyś go z powrotem
przyjął tutaj. On chciał cię zabić, nie pamiętasz? - Corlett
coraz wyżej podnosił głos, coraz mocniej się trzęsąc z gniewu.
Scott podszedł do niego
i chwycił go za ramię.
- Jeszcze pamiętam, ale mu
wybaczyłem. - odrzekł. - Ile razy trzeba ci powtarzać, że to nie
jego wina?
- Wybaczenie takiemu wężowi to błąd. - wyksztusił Corlett. -
Prędzej czy później uniesie przeciw tobie broń. Co ty sobie
myślisz?... że jak poprzednie wcielenie było złe, to następne
będzie lepsze? Nie!... To twój błąd, Scott. A ja przez to sam
czuję się przez ciebie zdradzony... jako przyjaciel. Znasz to
uczucie, kiedy zdradza cię najlepszy przyjaciel?
Scott cofnął się, Corlett spojrzał na niego.
McDavid
przypomniał sobie wtedy tamten moment... gdy Luke sprzeciwił się
jemu. Jak zazdrość Luke'a o Venus omal nie zniszczyła ich dobrych
relacji. Przez moment
wspominał tę chwilę. Wydawało mu się, że teraz boryka się z
tym samym, tylko w innym nieco świetle... lecz tego nie mógł
pojąć.
- Jednakże powiadają – ciągnął Corlett. - że
zdrada wyostrza czujność... to prawda. A jak Inferno nas zdradzi,
to do kogo będziesz miał pretensje? Do niego, czy do siebie?
Scott
wyczuł, że w Corlecie coś siedzi... jakaś nieznana energia, która
właśnie skierowała się na niego.
- Nie jesteś sobą,
Corlett, prawda? - spytał, zbliżając się do niego.
Ale spojrzenie Corletta
nadal było zimne.
- Zabij tego
drania. - powiedział, jakby wogóle nie usłyszał pytania Scotta. -
Jak go zabijesz, ludzie uznają cię za bohatera... ludzie Armii... i
ci zwykli...
- Mordując człowieka, ludzie wyklną mnie, tak
samo, jak zrobili to z Infernem. - powiedział Scott. - Zabijając
zabójcę, sam zabójcą się stajesz.
- A
widzisz inne wyjście? - spytał Corlett.
- Już
znaleźliśmy wyjście. - powiedział Scott. - Czy naprawdę tego nie
rozumiesz, czy zaprzeczasz sam sobie, że to pojmujesz?
Corlett
wciąż patrzył na niego zimno.
- Nie wiem,
po co ci było to wszystko. - powiedział. - Bodajbyś zdechł, a i
tak byś nie zrozumiał.
Scott nachylił się do niego,
spojrzał mu w oczy.
Wyczuwał w nim nieczyste myśli, które nie
brały się znikąd.
Nie wiedział jeszcze, że wynikały one z
podejrzliwości i zazdrości. Ale wyczuwał je wyraźnie i wiedział,
że zatruwały mu umysł.
Wiedział jednak, że Corlett przeżarty
złymi emocjami, nie wie, co mówi.
Wciąż jego ton nie zmieniał
się, nie ulegało zmianie jego spojrzenie... czym sobie zasłużył?
Przez pewien czas obserwował Corletta, czekał, aż coś powie. Ale
on milczał. Było to milczenie bardzo gorzkie. Nigdy w stosunkach
międzyludzkich nie wróżyło nic dobrego. Niemal wyczuwalna była
przepaść między dawną więzią przyjacielską a centralą
współpracy. Była to niezwykle niebezpieczna przepaść.
Zwiastowała rychły kataklizm. Jednak przepaść ta, ten sygnał,
był całkowicie zlekceważony – i to było najgorsze.
Scott nie rozumiał postawy Corletta.
-
Nigdy nie słyszałem od ciebie sygnałów takiego zaprzepaszczenia
naszej przyjaźni. - powiedział nieco ostrzejszym tonem, niż
wcześniej. - Myślałem że nasza współpraca jest ci bliższa, niż
zniżanie się do poziomu Gallarda.
Corlett powstał gwałtownie i podszedł do niego.
Czara gniewu
sięgnęła zenitu. Myślał już wtedy na poważnie o odejściu z
Armii. Czuł, że nie wytrzyma tak dłużej.
- Jestem na własnym
poziomie, Scott. - powiedział. - Wcale nie muszę ci pomagać.
Uniósł pięść
i uderzył nią w policzek Scotta.
Scott był zszokowany tym gestem.
Przez chwilę był jak oszołomiony, potem przyszła przytomność.
Poczuł ból na zaczerwienionej twarzy. Zrozumiał, że dla Corletta
już nic nie znaczy nie tylko Armia, ale i on sam...
Spojrzał z
takim samym szokiem w oczach na dawnego przyjaciela, kompana...
Nie
wierzył, w to co się stało.
Ale Corlett patrzył na niego
chłodno, bez poruszenia powieką... niebezpiecznym oznakiem bolesnej
straty. Scott nie mógł wydusić z siebie słowa.
-
Odchodzę od Armii... i od ciebie. A Kometę zabieram ze sobą. -
powiedział i wyszedł trzaskając drzwiami.
***
Inferno
pełnił tego wieczoru dyżur przy głównym panelu.
Nie był
zmęczony, chociaż zbliżała się północ. Jego ciało cyborga
było uodpornione na ludzkie zmęczenie, chociaż po pewnym czasie
również musiał ,,naładować energię''.
Bez mrugnięcia
powieką wpatrywał się w ekran monitoringu i myślał.
Nie miał pojęcia, co zaszło w tym
czasie między Scottem a Corlettem.
Pracował przy nadajniku do
stosunkowo późnej godziny, aż nastała północ, i prawie wszyscy
członkowie Armii zasnęli w swoich pokojach. Mieli wracać do swoich
domostw dopiero za dwa dni.
Jednak nic podejrzanego się nie działo.
Cyborg wstał i
podszedł do okna. Zza chmur wyjrzał księżyc oświetlając niebo
łagodnym blaskiem.
Inferno wpatrywał się w niego, bez poruszenia
powieką.
Wydawał mu się zwyczajny.
Najzwyczajniejszy.
Księżyc jak księżyc.
Inferno wpatrywał się jednak
w niego długo, jakby coś go w nim zafascynowało. Dotknął
na piersi miejsca, gdzie mieścił się mechanizm sercowy – taki
sam jak serce ludzkie.
Myślał, że jeśli teraz rzeczywiście jego
przeznaczenie powrotu do Armii się spełniło, czas najwyższy
naprawić błędy z poprzedniego wcielenia. Pragnął zmienić się
na lepsze.
Pomyślał o Scocie... i zdecydował, że jednak to on
sam, nie Scott będzie musiał stawić czoło Pięści.
Taka była
kolej rzeczy. Cyborg wpatrywał się w ten jakże zwyczajny widok
księżyca, a jednocześnie kryjący jakąś tajemnicę. Wiedział
jednak, że nawet Armia nie rozwikła zagadki, która się w nim
kryje.
Nigdy nie wiedzą, z czym się mierzą... czy można zmienić
bieg przyszłości?
Nie, nie można. - odpowiedział sam sobie – Ale
można zapobiec niektórym trudom przyszłości. No właśnie,
niektórym.
Ale czemu...?
Dlaczego nie można pozbyć się
wszystkiego, co złe?
Czy to można zrobić, aby ludziom żyło się
lepiej?
Jeżeli więc ludzie nie dają rady, to może zamienić ludzi
na autoboty i cyborgów?
Lecz... czy wszyscy ludzie będą chcieli
się zmienić?
Czy ta zmiana jest możliwa? A przede wszystkim... czy jest
konieczna? Jeśli ludzie chcą pozostać w ludzkich ciałach jeszcze
przez kilkanaście pokoleń, to co się stanie z superinteligentnymi
maszynami?
Czy maszyny
przejmą władzę nad ludnością?
Z jednej strony taka
przyszłość Kanady, całego świata – była niepojęta.
A jednak przyszłość była tajemnicą –
każdy dzień krył jakieś odkrycia.
Inferno zrozumiał to teraz –
lecz głębiej niż sięga pojęcie ludzkie.
A więc wciąż maszyna
przewyższała istotę ludzką – na to nic nie miało wpływu.
A
kiedyś... kiedyś było zupełnie odwrotnie... jeszcze na wiele lat
przed autobotami. Świat kiedyś stał w miejscu, to pewne... kiedyś
nie było Kanady, ani Ziemi... nie było czegoś, co dzisiaj było
tak bliskie sercu. Inferno znał historię Kanady i miał do niej
osobisty szacunek.
Wiedział, że teraz, gdy jest prawdziwym
żołnierzem, może w swoim prawdziwym umyśle zorganizować plan
działania jak najbardziej korzystny dla Armii. Wiedział, był już
w pełni świadomy że nienawidzi robotów – i był gotowy
udowodnić Corlettowi, że jednak pracuje z Armią, a nie przeciw
niej.
Bardzo żałował śmierci Susan.
Obiecał sobie wtedy w duchu iż kiedyś znajdzie jej zabójcę i
odpłaci się mu za to. Miał nadzieję, że Scott będzie z niego
dumny, jak tego dokona. Niemal żył tą nadzieją.
Jednocześnie
czuł, że kiedyś będzie musiał się poświęcić.
Poświęcenie było częścią wojownika,
żołnierza. A on, Sebastian Patricia, był żołnierzem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz