Scott
przedarł się przez nawałnicę rozwścieczonych maszyn.
Powalił trzech robotów z
grubego działa. Miał już niemałe doświadczenie w wojennym
kunszcie. Wiedział, że teraz, gdy miał sposobność zmierzyć się
po raz drugi z robotami, nie przerażała go perspektywa poparzenia
się roztapiającym się metalem.
Wybuch bitwy w dzieciństwie zahartował go i
dodał mu odwagi.
Każdy robot, który mierzył się z nim wzrostem, natychmiast z jego
rąk tracił cenne życie.
Było to jego osobistą zemstą za śmierć rodziców i
później - śmierć Luke'a. Walczył, bo chciał - nie mógł
pozostawić na pewną śmierć całego kraju.
Nie chciał dopuścić do
tego, aby roboty przejęły władzę nad kolejnym państwem. Wdał
się w żołnierski ród - jego przodkowie również brali udział w
misjach gwiezdnych i walczyli w imię wolności ojczyzny.
Scott pochodził od największych
wojowników gwiezdnych w historii Galaktyki - McDavidowie słynęli z
niepohamowanej odwagi. Także jego pradziadowie mieli za sobą wiele
przełomowych przeżyć między gwiazdami.
Nawet amerykańscy
badacze nie mieli tyle odwagi, aby oddalić się od znajomej,
rodzimej Drogi Mlecznej, by wtargnąć na nieznany glob, a jeszcze
mniej, aby na nim walczyć - o dobro żyjącego tam społeczeństwa.
Gdy Scott zmierzył się z jednym z
pomocników Pięści, zobaczył leżące nieruchomo w śniegu ludzkie
ciało.
Serce w jednej chwili skoczyło mu do krtani.
Dobiegł do niego,
karabin rzucając w śnieg.
Uklęknął przy nim i jedno
spojrzenie na oblicze poległej wystarczyło, aby ją rozpoznał.
Chwycił jej zimną dłoń, lecz wiedział, że nie była taka od
mroźnej aury.
- Susan... - szepnął niemal płaczliwym
tonem.
Poczuł że łza skrada się na jego twarz, że on
sam staje się zimny jak lód... ale nie był w stanie uwierzyć w
to, co widzi. Starał się wypędzić z siebie ten okropny moment -
ale wiadomo było, że było to niemożliwe przedsięwzięcie.
Dotknął
drżącą dłonią jej twarzy. Nadal nie mógł uwierzyć, że jest
lodowata. Cały się trząsł, ale nie kontrolował tego. Zapaść w
jego sercu powiększyła się...
Czuł niemal, jak rozpacz zalewa go całego w środku.
Ścisnął rękę Susan i z jego gardła wydobył się krzyk bólu i
zgryzoty. Nie słyszał nic - albo po prostu nie dopuszczał do
siebie myśli, że coś słyszy. Oddychał tak głęboko, że jego
płuca nie nadążały z przyjmowaniem tlenu.
Wróciła
doń wściekłość kierowana z całą mocą do robociej armii, która
od zawsze uprzykrzała mu życie. Pragnął w jednej chwili
wymordować ich wszystkich... wszystkie roboty.
Zaklął
głośno.
- Witaj, McDavid. - usłyszał zimny głos za sobą.
Był
dziwnie znajomy... w następnej chwili poczuł lufę pistoletu
dotykającego jego skroni. Puścił dłoń Susan...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz